Autor | |
Gatunek | fantasy / SF |
Forma | proza |
Data dodania | 2017-12-18 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 1316 |
2. Punkty oparcia
Po wywrzeszczeniu emocji niemalże do utraty tchu układa się wyczerpana na kamieniu. Wygląda to na beztroskie opalanie się, lecz postać przedłuża pozycję z zupełnie innego powodu.
Właśnie ponownie powiał leciutki wiaterek, a ona orientuje się, co rzeczywiście zaprząta jej wzrok, gdy tylko zerknie na szczelinę w skale.
Otwór tam wyżłobiony nie daje szans, na wyrzucanie stamtąd ździebeł traw, patyczków czy pyłu, a tak się jednak dzieje. I ona rozumie, że może być to spowodowane tylko dziurą w skale, przechodzącą na wylot.
Co więcej, na co przedtem nie zwracała uwagi, biorąc dźwięk za zwyczajny odgłos przyrody, dochodzi z wnętrza jakiś pisk, kwilenie i skrzeczenie.
Głód już nie jest jedynym, co rozumie. Budzi się w niej także potrzeba znalezienia dla siebie jakiegoś schronienia. Wstaje i zakłada odzienie. Nie dlatego, że jest jej zimno. Bardziej dla uwolnienia rąk i sprawdzenia, jak leży. Czy nie krępuje ruchów i czy zniknie w niej niechęć, jaką odczuwa, przy każdym spojrzeniu na tkaninę?
To ostatnie się zmienia o tyle, że wzrasta w niej odraza. Rozumie ją jednak wyłącznie w odniesieniu do właścicieli podobnych szat, z jednoczesnym uznaniem przydatności tkaniny, dzięki czemu tej nie odrzuca.
Otula się ciasno i przewiązuje wszytym w talię pasem, i zdecydowanie rusza obejrzeć górkę z drugiej strony.
----------
Okazuje się, że zadanie nie jest łatwe.
Z kilkudziesięciu kroków, które musi przejść, by pokonać podstawę wzniesienia, tylko połowa prowadzi przez wygodne: skałę, a potem trawę. Dalej jest niski, gęsty las, który okazuje się kończyć w tym, z czego wyszła na początku.
Trzęsawisko rozpościera się na obszarze niezmierzonym i jej niedawna radość pryska. Jednak w chwili postanawiania o powrocie zauważa coś, co najpierw ją zaciekawia, a zaraz potem mrozi w żyłach krew.
Zaledwie kilka metrów od niej widzi strzępy identycznego stroju, jaki ma na sobie, a obok kilka porozrzucanych, w większości połamanych, białawych kości. Pośród nich, patrząca gdzieś wysoko w dal, mała, okrągła czaszka.
Odruchowo, z uczuciem, obejmuje swoją głowę. Czuje, że tamta jest podobnych rozmiarów.
Z wyglądu znaleziska wnioskuje, że ich właścicielka nie umarła z głodu, pragnienia czy wycieńczenia. Szata jest w strzępach i nawet mimo ciemnych barw widoczne są na niej innego koloru plamy.
Wszystko leży nieopodal na czymś w rodzaju wysepki. Pod drzewem, na którym wiszą zielone, okrągłe owoce.
Przez chwilę tylko się zastanawia co dalej. Z zacięciem na twarzy zawraca i jeszcze raz ląduje w wodzie, wyciągając z niej gałąź. Potem sprawdzając bagienny grunt i znajdując kijem twardą ścieżkę, dochodzi do drzewka. W tej chwili nawet nie myśląc o jego owocach, klęka przy czaszce i zaczyna zbierać porozrzucane kości.
Kwadrans później, wszystkie w zasięgu są złożone razem i zawinięte w strzępy tkaniny. Postać klęczy przy nich i z żalem nuci pod nosem pieśń, która nie ma słów. Wie, że tak trzeba, ale nie poświęca czynności dużo czasu. Wstaje i sięga po owoc. Ma cierpko-kwaśny smak.
Jedząc, rozgląda się zaciekawiona. Nurtuje ją obecność podobnej do niej postaci w tym akurat miejscu. Półka, czy raczej wzgórek, jest zbyt mały, by można było sobie na nim urządzać dłuższy pobyt. Tamta musiała tu dotrzeć na chwilę, po owoce, odpocząć albo uciekając. Przed czymś, co ją dopadło i rozszarpało. A potem...
Rozgląda się nerwowo dokoła, z braku innych wskazówek, przypominając sobie o prawdopodobnym, drugim wejściu do groty.
Ta skała nie posiada żadnych, widocznych szczelin. Postać wie, mimo to, że mylić się nie może i że łódź także wypłynęła pozornie znikąd. Miałaby jednak problem ze znalezieniem wejścia, gdyby nie ptak.
Przylatuje zza górki. Duży i przerażający. Z czarnym, długim na półtora jej dłoni dziobem, w którym transportuje dwa razy dłuższą rybę.
Ląduje na tycim występie, niemal bezpośrednio nad drzewkiem i znika zaraz w niewidocznym z dołu otworze.
Ona natychmiast ogląda uważnie skałę, wytyczając drogę dla wspinaczki, z której przedsięwzięciem celowo zwleka.
Słyszy młode ptaka, walczące o przyniesione pożywienie. Wyczuwa w tych odgłosach wrogość i nienasycenie sugerujące niedostatek pokarmu. A także, jak sobie roi, frustrację rodzica, która zostałaby natychmiast wyładowana na niej, gdyby tylko się tam pojawiła.
Zrywa kolejny owoc i krzywiąc się, próbuje zaspokajać głód. Siada pod drzewkiem, cierpliwie oczekując, na ponowny wylot ptaszyska na żer.
----------
Nie zdąży nawet dokończyć przekąski, gdy ptak odlatuje, pozostawiając zajadle wrzeszczące młode.
Bez namysłu, przewidując rychły powrót ptaszyska, a nie chcąc zostać zaskoczona podczas wspinania, wykorzystując drzewko i kilka wgłębień w górze, sprawnie pokonuje kilkumetrowy dystans.
Już po dwóch minutach łapie za próg szczeliny, z ulgą stwierdzając, że chociaż wąska zdoła ją pomieścić bez trudu.
Podciągając się i podpierając stopami, do połowy znika w czeluści. Wita ją przewiew i wzmożony jazgot piskląt, których nie dostrzega w pierwszej chwili, gdyż korytarz łączący oba wejścia do wnętrza skały nie jest prosty, a ona zasłoniła całe, wpadające z tej strony światło. Gdy wsuwa się cała, coś atakuje jej stopę.
----------
Na szczęście dla niej atak jest nieprecyzyjny. Zapewne dlatego, że ukazujący się w chwilę później ptasi dziób dzierży rybę. Przed ponownym ratuje ją szybkie podkurczenie nóg, z jednoczesnym odtoczeniem w głąb jaskini i poderwaniem do pionu.
Ptak wkracza i nie wypuszczając pokarmu, atakuje z rozłożonymi skrzydłami. Postać cofa się, ale tylko do chwili odsłonięcia przez napastnika źródła światła. Kiedy to następuje, okazuje się, że ten jest dużo mniejszy od widzianego poprzednio i dociera do niej, że zaraz i tamten w jaskini się pojawi.
Rozgląda się ni to w panice, ni w złości, a gdy nie zauważa niczego, czym mogłaby się bronić, rzuca się na ptaka z dzikim okrzykiem rozpaczy i nienawiści z gołymi rękami.
----------
Kilka uderzeń dziobem, skrzydłami i pazurami ranią ją, lecz zajadłości nie powstrzymują. Udaje jej się złapać ptaka za skrzydło i pomimo tego rozpaczliwej obrony, z półobrotu wali nim o ścianę. Krzyk, jaki przy tym wydobywa, przeraziłby ją samą, gdyby zwróciła uwagę na echo.
Uderza ptakiem wielokrotnie, także i o dno jaskini, a gdy przestaje się ruszać, dla pewności, miażdży mu stopą łeb.
— Jestem Nikczemna!!! — wrzeszczy mu w oko. — Nikczemna i Suka, gnoju...!!!
Odpuszcza mu, gdy słyszy jego młode. Po czym idzie ku nim i całej trójce, ukręca z wściekłością łebki. Dopiero wtedy patrzy na nieruchome zwłoki, dziwiąc się temu, czego dokonała.
----------
Większy z ptaków, pojawiający się z łupem po kilku minutach, zastaje ją wpatrzoną w pobojowisko, żałośnie szlochającą.
Nie robi niczego. Rozdziawia jedynie dziób, wypuszczając z niego rybę, jakby ze zdziwienia mu szczena opadła i po wydaniu kilku żałobnych odgłosów, odlatuje.
----------
Jej żal powoduje przeświadczenie, o zamordowaniu niewinnych stworzeń bez potrzeby. I nie pomaga pocieszanie się myślą o zapobiegawczym działaniu dla spodziewanego przylotu większego napastnika, zapowiadającego kolejną walkę. Dreszcz przechodzący ją na wskroś dotyczy odrazy do samej siebie.
Patrząc teraz na dużego ptaka, uznaje go za pożywienie. Co do młodych, nie będąc pewną, czy zdoła je przełknąć, a nie odrzucając tej możliwości do końca, ciał w rozmiarze połowy rodzica, nie pozbywa się, lecz pozostawia w gnieździe. Potem już myśli tylko o chłodzie, który odczuwa po opadnięciu emocji i zaczyna się zastanawiać nad rozpaleniem ogniska.
Jedynym pod ręką co mogłoby się do tego nadawać, jest ptasie legowisko, lecz odrzuca taką ewentualność bez wahania, postanawiając, rozejrzeć się po grocie.
Ptasia komora, jak ją bezwiednie nazywa, oprócz szczeliny wejściowej zawiera także łukowaty i wąski, pnący się pod skosem w górę, korytarz. Po jego przebyciu wychodzi wprost do rozległej, znacznie lepiej oświetlonej części wnętrza górki. I nie jest ona pusta.
Z miejsca dostrzega kolejne, podobne pozostawionym pod drzewkiem, kości. Tutaj jedynie stanowiące względną całość. Leżą na kupce wyschniętej trawy znacznie uszczuplonej wiatrem, zapewne, od swej pierwotnej objętości.
Wyglądają na ułożone w pozie, jaką przybiera się do snu albo z odczuwania zimna i od tamtych różni je fakt braku ingerencji czegokolwiek, co mogłoby naturalną pozycję naruszyć. Obok nich leży zwinięta znana jej doskonale tkanina i coś, co widziała na stopach tamtych łysych, a co, według niej, topielec zabrał ze sobą.
Postać nie rzuca się na znalezisko z zachłannością, próbując zamiast tego, dowiedzieć się więcej po pozostałych śladach obecności innej w tym miejscu. A jest ich całkiem sporo.
Obrębiony okruchami skalnymi krąg ogniska z niedopalonymi kawałkami drewna, a brak podobnych dokoła, sugeruje nieprzypadkowe, stałe jego miejsce. Przy jednej ze ścian leżąca spora naręcz gałęzi, a wyżej powieszone bukiety i wieńce jakichś wysuszonych roślin, o których ona tyle wie, że czemuś musiały służyć.
Po drugiej stronie wgłębienie w skale, o płaskim dnie, z przedmiotami wzbudzającymi ciekawość i niezbyt czytelne wspomnienie co do ich przeznaczenia.
Widzi blaszany kubek, który interpretuje jako czerpak do wody, a obok większy, okazujący się w dotyku miękkim, pojemnik, do połowy nią wypełniony. Gdy go odkorkowuje, okazuje się, że płyn w niczym nie przypomina smaku jeziora i nieprzyjemnie pachnie. Wylewa więc zawartość, postanawiając go napełnić przy pierwszym wyjściu i przegląda pozostałe przedmioty.
Identyczny, do już posiadanego scyzoryk, o którego całkowitych możliwościach ciągle wie niewiele, takież pudełko z ogniem oraz zwój liny.
Ten ostatni, jak okaże się później, ma długość prawie dziesięciu kroków i dzięki miejscu przechowania, o niewielkim wpływie zmian pogodowych, zachował niemal całkowicie pierwotną wytrzymałość.
Jest zadowolona, lecz coś ją w tym wszystkim niepokoi. Uznając, że znalazła schronienie, nie czuje się w nim ani trochę bezpiecznie. Przeciwnie, oba pomieszczenia, a także przedsionek do niego, pełne są wyłącznie śmierci. Każdej, z innego powodu. To powoduje w niej przekonanie, że w jakikolwiek sposób i ją samą w tym miejscu, nic innego nie czeka.
Żeby zagłuszyć jakoś, to wrażenie o nieuchronności losu, zabiera się z miejsca za porządki.
Zaczyna od zmarłej i przenosi w tkaninie do ptaków. Tam ponownie klęka, nucąc, a już po odprawieniu rytuału, a nie przerywając zaśpiewu, wychodzi na zewnątrz. Ramiona i dłonie, poranione walką, dają jej się we znaki.
----------
Gdy zapada zmrok, jej nastrój nie ulega zmianie. Jest najedzona, a ze względu na przełamanie oporów i sprawienie maluchów, nie musi się martwić o kilka kolejnych posiłków. Przytargała zapas wody i w tkaninach nową trawę na posłanie. Z drzewa zerwała kilkanaście owoców, a spod niego przeniosła do komory kości pierwszej znalezionej. Żeby było im raźniej. Ogień wesoło płonie, dając ciepło, lecz czarna groza w wylocie groty przypomina, że świat na zewnątrz jest najprawdopodobniej bardzo nieprzyjazny.
Zasypia, siedząc. Na zasadzie omdlenia. A już o świcie budzi ją nagle, poznany w przeddzień warkot.
----------
Dźwięk nie wzbudza w niej paniki, ale gdy zmienia tonację na wyższą i pomimo rozległego echa daje się rozróżnić brzmienie podwojone, rozumie, że ta wizyta musi dotyczyć specjalnie jej i że nie przyniesie niczego dobrego.
Próbuje oglądać przypłynięcie, ostrożnie unosząc głowę znad krawędzi posadzki groty. Leżąc, widzi dwie łodzie dobijające do pomostu, a z ilości przybyszów oraz ich nerwowym rozglądaniu się wnioskuje, że w tym wypadku, nie ma mowy o wychodzeniu do gości.
Na deski wyskakują energicznie i powodując dudnienie, wywołujące w niej niepokój i lęk, wybiegają na brzeg.
— Przeszukać las! — rozlega się rozkazujące od jednego z pozostających w łodzi.
Ona tężeje i wycofuje się, pełznąc. Drżąc, w usilnym przekonaniu, że chcą ją zabrać ze sobą i skrzywdzić, uznaje, że jeśli nie zrobi czegoś, co odwróci ich uwagę, znajdą ją bez trudu.
Trwa w bezruchu, nasłuchując w nadziei, że tamci zaczną rozmawiać. Że mówiąc o niej i o powodach wizyty ujawnią swoje zamiary. Po nieskończenie długiej chwili dowiaduje się zaś czegoś, co ją jedynie bardziej przeraża.
— Nie — odpowiada ktoś na pytanie, którego nie dosłyszała. — Tam by się dostać, nie zdołała. Chyba że... — zastanawia się — jest wygodniejsze wejście gdzieś z boku albo z tyłu. — Postać truchleje. — Trzeba to sprawdzić — dorzuca tamten i zaraz potem, w zniecierpliwieniu: — Czego oni tak długo w tym lasku szukają?! Tam...
Nie słucha dalszego ciągu. Przypomina sobie, że wyciętą tyczkę pozostawiła na zewnątrz, jako niezbędną w badaniu i pokonywaniu błota. Przechodzi do ptasiej komory w narastającej panice, by nagle i z uśmiechem znaleźć rozwiązanie.
----------
Na powrót czeka w pobliżu widoku na jezioro. Z kierunku pomostu dobiega pomruk rozmowy, której rozebrać na wyrazy nie sposób. Po wprowadzeniu w życie zmyłki, którą uważa za świetny pomysł, może pozwolić sobie na cierpliwość. Mija czas.
— I co? — słyszy w końcu wyraźne pytanie.
— Sandały — brzmi odpowiedź.
— To tego durnia! — pada pogardliwe. Z ust łysola, którego głos Postać rozpoznaje. — Zgubił je... — objaśnia. — Zawsze był pizdowaty! Kiedyś...!
— A tamta? — przerywa mu zniecierpliwione.
— Ani śladu. Jakby zapadła się pod ziemię... — odpowiada znalazca sandałów.
— Albo w bagno — sugeruje inny.
— Ona przebyła bagno! — protestuje łysy.
— Chyba nie, całe...? — włącza się powątpiewająco do dyskusji głos, odróżniający się miękkością od innych.
— Całe! — potwierdza łysy z niechęcią, zawierającą wyraźny odcień podziwu. — I dlatego Starszyzna chce z nią rozmawiać...
Oprócz jednego, samotnego prychnięcia, nikt inny tych słów nie komentuje.
— Sprawdźcie jeszcze z boku i z tyłu tej górki — mówi zrezygnowany ten, który wydał pierwszy rozkaz. — Może ukrywa się tam...?
Postać nie musi się specjalnie wysilać, by rozumieć, o jakie „tam” chodzi. Na szczęście przeciwdziałała i ma nadzieję, że zdoła ich tym wybiegiem oszukać.
----------
Nie ma w sobie aż takiego spokoju, by oczekiwać rozwiązania z dala od poszukujących. Ponownie przebywa korytarz i lokuje się tuż przy wylocie. Wie, że tamci nie będą mieli najmniejszych szans na jego odkrycie. Tak, jak i ona, ze swej pozycji mogąca obserwować wyłącznie dalszy obszar błot i o różnym natężeniu roślinności rodzaj podmokłego lasu widzieć ich nie będzie. Tym razem długo nie czeka.
Tamci zachowują się cicho. Widać, że jeśli tylko mogą, sami wolą zaskakiwać obecnością, a nie na odwrót. I w identyczny sposób muszą się także porozumiewać, gdyż słów, jako takich, nie rozróżnia i to w niej potęguje niepokój.
— Tam... — słyszy wreszcie, rzucone półgłosem.
Po tym następuje odgłos wchodzenia, wraz z ostrożnym przemieszczaniem się w wodzie.
— To chyba jej — stwierdza inny głos, o gardłowym brzmieniu. Dobiegł spod drzewka, tuż pod nią, domyśla się więc, że mówiący znalazł jej gałąź.
— Tamto miałam na myśli! — odpowiada na to, ten o miękkim brzmieniu.
— Widzę — brzmi obrażona odpowiedź i zaraz rozlega się plusk.
Od właściwej, a jednocześnie fałszywej interpretacji drugiego znaleziska, ma zależeć jej spokój. Plusk cichnie, nastaje milczenie. Nie do zniesienia.
W głowie powstaje jej właśnie obraz, szyderczo uśmiechających się, po kolei, wszystkich przybyłych. Na jej nieudolną próbę wprowadzenia ich w błąd. Odgłos rozlegający się za moment jednak temu przeczy.
Nie jest to już ostrożne, skryte stąpanie, ale gwałtowne wbiegnięcie i przebycie w możliwie najkrótszym czasie dystansu do pozostałych.
Ponowna chwila milczenia. Tym razem znacznie krótsza. Spowodowana badaniem znaleziska przez innych, a po niej reakcja, jakiej potrzebuje.
— Oj...! Spieprzajmy, my, stąd! — Miękki głos staje się momentalnie przepełniony trwogą. Za wypowiedzią idą czyny, pod wyraźnym i głośnym przedzieraniem się przez pas gęstwiny.
Ona nie ma tu już nic do roboty. Wiedząc, że to jeszcze nie koniec, wraca posłuchać reakcji pozostałych.
----------
Co ją dziwi, dochodzą do celów niemal jednocześnie. A jeszcze bardziej, że nie słyszy, od znalazców, ponownych ponagleń do wycofania się.
— Popatrzcie! — pada tylko, lecz to wystarcza, by na pomoście rozległy się pośpieszne, twarde stąpania.
Chce wyjrzeć, przyjrzeć się ich poczynaniom. Wyczytać kolejne decyzje i kroki z zachowania, ale tego nie robi. Tak naprawdę, to jest nieco zaskoczona rozmiarami reakcji, gdyż spodziewała się jedynie uznania jej za martwą. Ta zaś wygląda na niekłamaną trwogę, a to oznacza, że oni wszyscy mogą się właśnie baczniej rozglądać i pod takim obstrzałem oczu jej ciekawość okazałaby się zgubną.
Milczą jak poprzednio, jak odkrywcy, zapewne podając sobie znalezisko z rąk do rąk i szacując różnorakie prawdopodobieństwa.
— Ja myślę... — odzywa się ktoś nieśmiało.
— Tu, kurwa, nie ma co myśleć! — przerywa łysy. Głos mu najzwyczajniej drży.
— Ale jak...? — powątpiewa wydający rozkazy. — Tutaj? Jakim cudem...?!
— Ta suka! — pada nienawistna odpowiedź. — Przeszła bagna, a tamto przylazło za nią! — mówi z przekonaniem.
— I gdzieś tu jest...?
— Najedzone — orzeka łysy, wpadając niemal w beztroskę powodującą udawany, nerwowy śmiech. — A to się suka naprzedzierała... — kpi, by zaraz dorzucić. — Nic tu po nas. A wy musicie zamknąć ten obszar...
— Zamknąć?
— Nie wolno nam ich zabijać. Wiecie przecież...
— Mam swoje rozkazy. — Gdyby nie zależało jej na jak najszybszym odpłynięciu przybyszów, podziwiałaby spokój mówiącego. — Muszę być pewien, że nie da się ich wykonać z racjonalnego powodu, a nie jakichś przesłanek i kawałka pociętej szmaty. To na pewno jej?
— Nie jej, a jednego z naszych, tfu, idiotów! — odpowiada łysy. — Utopił się, a ona ją przejęła. Pewnie tam, za górką, czegoś szukała? Może jakiegoś pożywienia...?
— Rośnie tam dzika jabłoń — podpowiada głos bezpośredniego znalazcy.
— I mamy! — Zadowoloną odpowiedź łysego przerywa dźwięk, od którego na całym ciele cierpnie jej skóra i który powoduje w gardle namacalną kulę przerażenia.
Domyśla się, że nie jest jej obcy i że związany może być z nim jakiś zapomniany odcinek poprzedniego życia. Kuli się w przestrachu, a gdy rozlegają się, niemal natychmiast, warkoty obu łodzi, wraz z pośpiesznym przebieganiem przez pomost licznych stóp, przez moment chce pokazać się im w wylocie groty i pozwolić zabrać ze sobą.
Walczy z tym pragnieniem z całych sił. Gdyż jedno słowo, które od nich usłyszała, przeraziło ją bardziej niż dochodzący z lasu ryk: „Starszyzna”.
----------
Nie chce o tym teraz rozmyślać, a i wspomnienie jest ledwie mgliste. Wystarczające jedynie na tyle, aby nie żałowała, że znowu została sama.
Nie słyszy więcej ryku, ale i nie odpręża się, powoli odnajdując odpowiedzi na niektóre z pytań.
Niewątpliwie coś potwornego i groźnego rozszarpało postać pod drzewkiem i najprawdopodobniej zjadło. A tę w grocie przeraziło tak, że nie zdecydowała się jej opuścić, wybierając spokojniejszą śmierć.
Z racji braku innego zajęcia nowa lokatorka jaskini zajmuje się rozważaniem różnych opcji i dochodzi do wniosku, że druga była słaba lub chora, a pierwsza o nią dbała i gdy jej zabrakło ta umarła z braku opieki. Rozumie jeszcze jedno. Że to wszystko odbyło się dawno temu i słowa tamtych o jej winie, o sprowadzeniu zła w to miejsce, nie mogą być prawdziwe.
Tak czy inaczej, obie śmierci uznaje za straszne, postanawiając łatwo z życia nie rezygnować. Tyle że jedynie postanowienie o tym jest łatwe w chwili, gdy w pobliżu krąży niewiadome zagrożenie.
Dla zniwelowania lęków próbuje coś robić. Rozwija linę, odmierzając i sprawdzając zasięg do wody. Okazuje się, że wystarcza mniej niż połowa długości i gdyby miała do czego ją w grocie przywiązać, mogłaby wykorzystywać główny otwór do wyjść i powrotów. Niczego takiego niestety nie widzi i na razie znajduje zastosowanie tylko dla czerpania wody. Denerwuje się i niecierpliwi, i tak przez cały dzień przerywany zaledwie skromnymi posiłkami.
Gdy je spożywa, ptasiemu mięsu dodając smaku kwasotą niedojrzałych owoców, najpierw od niechcenia, a następnie uważniej, zaczyna przyglądać się drzewom rosnącym przy ścianie z naprzeciwka. Korony dwóch z nich zdają się wyrastać ponad widoczny prawdopodobnie płaski szczyt, a ich najwyższe, lecz i najcieńsze odgałęzienia nikną nad nim.
Ocenia wysokość drzewa na bliską sześciokrotności długości liny i zasypiając, tym razem zakutana w dwie tkaniny i na miękkim, pachnącym posłaniu, postanawia sprawdzić nazajutrz możliwość wspięcia się na nie. Bez względu na ryzyko.
Przed snem decyduje także o ostatecznym wyborze miana dla siebie. Uznając „Nikczemną” za podszytą czymś niewłaściwym, a także zbyt długą w wymowie, oznajmia sobie, że „Suka” będzie w sam raz.
----------
Wyjście do celu, skokiem bezpośrednio z groty, odrzuca. Powodem nie jest strach przed wodą, gdyż tego już się pozbyła, lecz obawa wywołania hałasu, który może wzbudzić niepożądane zainteresowanie u czegoś, z czym, z racji własnych wyobrażeń i pośpiesznej rejterady poszukiwaczy, styczności mieć nie pragnie.
Wybiera cichutką opcję prześlizgnięcia się od tyłu i do drzewa, na które wspięcie się wymyśliła już sposób.
Do końcówki przywiązała owalny wielkości dwóch pięści kamień, który zamierza przerzucić nad najniższym konarem i już na takiej wzmocnionej linie, dźwignąć się na wysokość jej wzrostu pomnożone przez dwa i pół. Z obserwacji wynikło, że ten etap jedynie będzie stanowił znaczną trudność, gdyż wyżej rozwidlenia stawały się gęstsze i w zasięgu ramion. Aż do ostatniego: gdy zechce spróbować przedostać się na skalny szczyt.
O tym właśnie rozmyśla, gdy po kilku kęsach strawy rusza do ptasiej komory i z liną w ręku zbliża się do otworu.
Kosmata łapa wystrzela z niego bezgłośnie i bez ostrzeżenia.
Suka, reagując głośnym okrzykiem, odskakuje przed pazurami o mały palec. A kończyna zamiata kilkakrotnie półkolistymi ruchami, próbując ją zagarnąć.
Nie trafiając celu, a słysząc suczy krzyk, wydaje z siebie gniewny ryk. Zaraz potem w otworze ukazuje się łeb.
O dziwo, pomimo ohydy widowiska, wytłumionego przez mrok komory powstały przez zasłonięcie dostępu światła, Suka nie wpada w panikę. Przeciwnie, podobnie jak przy ptaku, budzi się w niej natychmiastowa konieczność obrony. W ręku ma linę zakończoną kamieniem i używa jej jako broni nadzwyczaj sprawnie.
Pierwszy cios spada na szponiaste łapsko maszkary, ciągle próbujące ją schwytać, a kolejny prosto na łeb. Z siłą, która powoduje głęboki, przerażający i wściekły ryk tamtej. A to, z kolei, jest przyczyną zapiekłej i bezmyślnej nienawiści doprowadzającej napastnika do wyrwania do przodu i... utknięcia.
Szczelina jest idealna dla ptactwa i postaci Suce podobnych, lecz dla potężnej rozpiętości ramion gęsto owłosionego cielska, z których jedno znalazło się w grocie, przesmykiem okazuje się zbyt wąskim.
Na ten widok po twarzy Suki spływa coś na kształt dreszczy i ciarek. Jakby krew płynąca w głowie chciała dać znać, że płynie wartko i ma odpowiednią temperaturę.
Bestia wierzga, rycząc, a na jej głowę, ramię i bark, zaczynają spadać regularne, chociaż niezbyt precyzyjne, zajadłe uderzenia.
— Zdychaj! — rozlega się pełne strachu i nienawiści. — Zdychaj Wiedźmo! — Suka nie ma pojęcia, skąd jej to miano przyszło do głowy, lecz używa nazwy kilkakrotnie i z zapalczywością. Waląc rozhuśtanym kamieniem zapamiętale i za wszelką cenę pragnąc rozłupać tamtej czaszkę.
Nie dochodzi do tego.
Wiedźma za pomocą drugiej niewidocznej łapy, a także zapewne dzięki zaparciu się kończynami tylnymi, wyrywa się z pułapki, pozostawiając w grocie nieco krwi. I znika, a po chwili już z pewnej odległości słychać jej gniewny pełen żalu ryk. Suka przez moment ma wrażenie, że tamta płacze.
----------
Ciężko oddychając, pada na kolana. W podzięce, przy kościach zmarłych, które uratowały ją i na co ma nadzieję, będą nad nią czuwały w dalszych zamierzeniach. Tak, jak uchroniły ją przed atakiem bestii, gdyż tylko chwila każdorazowego przystanku przy nich, spowodowała drobne opóźnienie w podejściu do otworu. A to uratowało jej życie.
Nie ma wątpliwości, w jakim znajdowałaby się obecnie stanie, gdyby ją Wiedźma pochwycić zdołała.
Chwila zadumy nie napełnia jej przy tym sceptycyzmem. Nie wywołuje panicznego bezruchu, ochoty do zwinięcia się w kłębek w kącie, czy zastanawiania się nad innymi możliwościami wydostania z pułapki. Przeciwnie, utwierdza ją w przekonaniu, że z racji oddalenia się zagrożenia musi natychmiast to wykorzystać, z jednoczesnym postanowieniem o opuszczeniu groty na zawsze. Życie, choćby i w kolejnym niewiadomym bądź śmierć. Tylko tak chce widzieć swój dalszy los.
Zdeterminowana zawraca do głównej komory i zabiera wszystkie skarby, starannie zaplątując je w drugą z posiadanych tkanin.
Jeszcze jedno zatrzymanie się przy kościach i wyrzucenie przez otwór pakunku. Dopiero potem wystawia ostrożnie głowę na świat.
Wita ją rozżalony, zaśpiewny ryko-jęk Wiedźmy, którego położenie określa na odległość znacznie przekraczającą tą, którą ona sama ma do pokonania. Uśmiecha się trochę nerwowo i zmienia pozycję, by opuścić bezpieczne lokum.
----------
Udaje się za drugim rzutem, a po chwili kamień ląduje w jej dłoni, kończąc operację umocowania liny. Dopiero teraz, do drugiego jej końca, starannie przywiązuje pakunek ze skarbami i nie zwlekając, rozpoczyna wspinaczkę.
Podczas pierwszego podejścia, nie zdołała wiele wskórać. Używając samych rąk, z próbą oplątywania stóp liną dla podparcia, ponosi porażkę. Uznając, że nigdy tego nie robiła, że brak jej i sił, i doświadczenia, przez moment popada w przygnębienie.
— Kurwa! — pozwala sobie na reakcję, poniewczasie milknąc zatrwożona.
Okrzyk, w otoczeniu rozległych skał, nie mógł się obyć bez echa.
Suka rozgląda się, ale nie widzi natychmiastowej, jakże niepożądanej reakcji i czekać na takie oznaki nie zamierza. Łapie zdecydowanie linę i tym razem zapierając się obutymi w sandały stopami o drzewo, łapka za łapką, kroczek po kroczku, pnie się do góry.
Chwyta wreszcie i obejmuje zachłannie pierwszy konar, a po chwili już na nim stoi i wciąga nań swoje rzeczy. Zamierza odpocząć po wysiłku przed podjęciem dalszej drogi, ale coś każe jej przedtem zwinąć starannie linę i wraz z pakunkiem przerzucić przez ramię. W trakcie trwania czynności spogląda w dół na przebytą trasę.
Gdyby widziała kiedyś konia, powiedziałaby, że to na dole, wybiegające z lasu i drące pazurami o kamień, cwałuje.
----------
Cdn. - Czarna Dziura[3]